„Zawsze świetnie przygotowana”, „serdeczna”, „uśmiechnięta”, „profesjonalna pilotka” – tak opisują Cię ludzie, którzy z Tobą podróżowali. Ujęłaś ich sztuką opowiadania o miejscu, łącząc fakty historyczne z lokalnymi ciekawostkami. Zdradź proszę, skąd bierzesz te niehistoryczne wiadomości i jak w ogóle przygotowujesz się do prowadzenia wyjazdu?
Staram się dowiedzieć o danej miejscowości jak najwięcej, korzystając z Internetu albo sięgając po książki historyczne. Ten drugi sposób lubię bardziej, bo czytanie jest moją pasją, a czytanie książek historycznych to taki mój „konik”. Przygotowując się do wyjazdu, korzystam jednak z książek popularnonaukowych, a nie z pozycji beletrystycznych. W tych drugich jest zwykle więcej zwrotów akcji i romansów niż zaskakujących, ale jednak prawdziwych historii. To są szczególne wyjazdy, bo o zabarwieniu enologicznym, zatem zarówno historia miejsca, jak i szczegóły dotyczące wina są równie ważne. Dotąd jednak udawało mi się łączyć te rzeczy.
Od niespełna dwóch lat pilotujesz wycieczki po Polsce oraz w regiony winiarskie Moraw, Mołdawii i Słowenii. Czy sprawia Ci to przyjemność, czy odczuwasz coś na kształt tremy?
W moim przypadku jest to część pracy, która cały czas mnie rozwija i uczy czegoś nowego. To mobilizujące, ale być może to efekt tego, że lubię kontakt z ludźmi. Rozmowa z nimi i przebywanie w bezpośrednim kontakcie dają mi dużą frajdę. Obcowanie z klientami naprawdę jest dla mnie przyjemne. To miłe dzielenie się energią.
W magazynie „Czas Wina” prowadzisz autorski cykl Slow Food, promujący zapomniane produkty i dania. Czy ta wiedza wpływa na programy wycieczek?
Na pewno tak. Wino to jedno, ale ono istnieje też w kontekście tradycji kulinarnej. Klienci oczekują od pilotów, że na takim wyjeździe nauczymy ich, z czym dane wino podawać, by całość potrawy smakowała wybornie. W zeszłym roku jeździłam po Słowenii i czegoś mi w tej wycieczce brakowało. W tym roku dołożyliśmy degustację olejów z pestek dyni i to od razu się spodobało. Dzięki temu uczestnicy zapamiętali, że Słowenia słynie nie tylko z wybornego wina, ale także doskonałego oleju.
Nawiązałaś do Słowenii, a ja zapytam Cię o polskie winnice. Czy poziom przygotowania winiarzy odbiega od ich zagranicznych odpowiedników? Jak ogólnie widzisz polskie winnice na tle Moraw czy Mołdawii?
Coraz lepiej. Na pewno następuje wielka profesjonalizacja produkcji wina, ale również sprzedaży i enoturystyki. Jeśli chodzi o przygotowanie sal degustacyjnych, kieliszków czy technikę prowadzenia degustacji polscy winiarze niczym nie odbiegają od swoich odpowiedników za granicą. Różnica jest w skali. W Polsce są „winnicowe wyspy” jak Trzcinica pod Jasłem, gdzie są cztery winnice. Na Morawach w jednej wsi jest 50–60 winnic, a w każdym budynku jest winiarnia. Do tego nam jeszcze trochę brakuje, ale idziemy w dobrym kierunku.
Jak byś zachęciła osoby, które dotąd wybierały zagraniczne wojaże, by zdecydowały się na odwiedzanie polskich winnic?
Przekonuję ludzi, że będą mile zaskoczeni, że naprawdę przeżyją wiele takich niesamowitych chwil, kiedy powiedzą: „Matko, to naprawdę jest u nas!”. Odnośnie do wina i winnic, ale również historycznie ciekawych miejsc. Nie tak bardzo eksponowanych, często w tej Polsce B, C, gdzieś na Podkarpaciu, gdzie na przykład takie Krosno jest totalnym zaskoczeniem i odkryciem. Albo Szczecin, nie jest najpiękniejszym miastem w Polsce, ale kryje wiele ciekawych zabytków i zakątków. W czasie tych polskich spotkań ze względu na brak bariery językowej jest też na pewno łatwiej nawiązać kontakt z winiarzem i ludzie podkreślają, że najwspanialsze są te winnice, gdzie się spotyka człowieka z pasją, otwartego, serdecznego. To jest właśnie miłe, ten komfort, że możesz wejść w bliski kontakt z winiarzem i jego rodziną bez stresu. Przecież nie każdy mówi po hiszpańsku, włosku, angielsku, a wtedy wiele rzeczy po prostu umyka. A tutaj mają szansę sami zadawać pytania, rozmawiać i wchodzić w głębsze relacje.
Wspomniałaś, że korzystasz z książek, ale z pewnością także udział w wydarzeniach ze świata wina pomaga ci w opowiadaniu z większą swobodą. Jako redaktor magazynu jeździsz na międzynarodowe eventy, konkursy czy targi, ale obserwujesz także jak wyglądają takie wydarzenia w kraju. Na czym polega różnica?
Konwent winiarzy w Polsce to impreza środowiskowa, organizowana albo przez jakieś stowarzyszenie działające w danym regionie albo przez Polski Instytut Wina i Winorośli z Krakowa. Skrzykują się te stowarzyszenia, próbują znaleźć jakieś pieniądze, jakiegoś sponsora i spotykają się w wybranym mieście. Przede wszystkim zbierają się tam winiarze, producenci, którzy przywożą swoje wina. Wcześniej to była taka degustacja otwarta wszystkich win produkowanych w Polsce, ale ostatnio organizowany konwent we Wrocławiu zawęził nieco formułę do degustacji win, które są w obrocie handlowym. Bo jest różnica miedzy tymi, którzy produkują 10 tys. butelek, a tymi którzy robią 300 butelek i mają czas trząść się nad każdym kroczkiem. Ta degustacja polega na tym, że oni się nawzajem oceniają. Zapraszani są też profesjonaliści, dziennikarze winiarscy czy enolodzy, ale generalnie chodzi o porównanie owoców pracy. W czasie konwentów są też organizowane podnoszące kwalifikacje seminaria, panele dyskusyjne na temat produkcji, środków ochrony, marketingu, enoturystyki. Na początku swej historii konwent był spotkaniem takich „działkowiczów”, teraz jest to coraz bardziej profesjonalne. Dla nas jako dziennikarzy i tak najciekawsza jest ta degustacja, na której jest przekrojowy zestaw win produkowanych w Polsce.
Czy zatem z punktu widzenia dokształcania się lepsze są konkursy?
Nie wiem. Wydaje mi się, że degustacja otwarta ma przewagę nad konkursami, bo tam zwykle są degustacje w ciemno. Nie wiesz, co pijesz, co to za kraj, wiesz tylko jaki jest poziom cukru resztkowego, bo według jego zawartości ustawiane są wina – i dopiero, gdy konkurs się skończy, możesz się dowiedzieć, co piłeś. Oczywiście są notatki i można nagle odkryć, że to był cabernet sauvignon albo jutrzenka, ale to już nie to samo. W degustacji otwartej widzimy etykietę, wiemy, co nalewamy do kieliszka. Oczywiście można się sugerować. Ale mimo to działa to edukacyjnie. Dlatego zarówno konwent, jak i Enoexpo, czy winobranie w Zielonej Górze lub Jaśle to okazja, żeby się wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć. Konkursy uczą, ale trochę inaczej, to jest bardziej taki trening dla zmysłów. Tu lepiej nauczymy się odbierać smaki, więcej o harmonii wina niż o charakterystyce danego regionu, szczepu, rodzaju.