Węgrzy mówią, że w Egerze zawsze jest piękna pogoda. Jeżeli w całym kraju jest jedno jedyne miejsce, gdzie nie pada, to jest nim właśnie Eger. Byłem tam już kilkanaście razy – nigdy nie padało. Wyjątkiem okazał się wrześniowy weekend, kiedy zabrałem tam moją żonę. Wtedy przez trzy dni było zimno, wiał wiatr i lało jak z cebra. Ale i tak było pięknie.
Historia miasta sięga początków węgierskiej państwowości, gdy król Stefan erygował w Egerze biskupstwo. Wtedy też na rozległym wzgórzu powstała romańska katedra i otaczający ją zamek. Dziś, po wiekach wojen, kiedy miasto wielokrotnie było oblegane, a następnie zdobyte przez Turków, niewiele zostało ze średniowiecznej twierdzy. Z tamtych czasów zachowała się tylko część gotyckiego pałacu i fundamenty katedry.
Po zajęciu tych terenów Turcy okupowali je przez prawie 100 lat. Obecnie jedynym widocznym śladem po muzułmańskich rządach są termy i minaret.
Pod koniec XVII wieku wojska austriackie odbiły Eger, który wraz z całymi Węgrami został przyłączony do monarchii habsburskiej. Miasto ponownie zostało stolicą biskupstwa, co przyśpieszyło budowę nowych kościołów, klasztorów, a przy tym także pałaców i rezydencji, w których zamieszkało duchowieństwo i świecka arystokracja. Dzięki mądrym rządom światłych biskupów, mających tu władzę nie tylko duchową, ale i świecką, Eger szybko stał się ważnym ośrodkiem religijnym i naukowym. W tym okresie największymi zasługami dla miasta wsławił się pochodzący z arystokratycznej rodziny biskup Károl Esterházy – powstały wówczas najpiękniejsze kościoły, seminarium duchowne oraz liceum, czyli budynek, który w zamyśle biskupa miał się stać siedzibą uniwersytetu.
Władze austriackie nie zgodziły się jednak na założenie wyższej uczelni. Obawiano się, że tak silny ośrodek naukowy i religijny może się stać ogniskiem buntu przeciwko habsburskiemu panowaniu. Trzeba wiedzieć, że dla Węgrów, którzy z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie legendę o bohaterskiej obronie miasta przed Turkami, Eger stał się symbolem państwowości i dążeń niepodległościowych.
Przez całe kolejne stulecie władze cesarskie robiły wszystko, by zahamować dalszy rozwój miasta, które szybko zubożało i podupadło. I bardzo dobrze! Bo bieda jest najlepszym konserwatorem zabytków. Gospodarze miasta nie mieli pieniędzy na budowanie nowych domów i pałaców, nie wyburzali więc tego, co powstało wcześniej. Dzięki temu do dziś zachowało się prawie dwieście historycznych barokowych budynków, tworzących tkankę starego miasta.
Niewiele jest miejsc na świecie, by tak wiele zabytkowych obiektów pochodziło z jednego okresu. Co ważne – są tu nie tylko monumentalne budowle, takie jak kościół Minorytów, wspomniane wcześniej liceum czy pałac biskupi. W Egerze na szczególną uwagę zasługują domy mieszczańskie i miniaturowe pałacyki kanoników katedralnych ciągnące się wzdłuż ulicy Jánosa Kossutha. Na pierwszy rzut oka niepozorne, ale gdy przyjrzymy się im bliżej i wejdziemy do środka, przekonamy się, że kryją arcydzieła rokokowej sztuki zdobniczej. Tu nawet budynek straży pożarnej jest barokowy, a do miejskiego szpitala wchodzi się przez kamienny portal pamiętający czasy Marii Teresy.
Dziękujemy ci PKP
Mam szczęście do spotykania w Egerze wspaniałych ludzi. Nie tylko pośród winiarzy, ale także zwykłych mieszkańców, takich jak pani Ibolya Kowalska, która jest przewodnikiem miejskim. W dodatku – co nie bez znaczenia w naszych kontaktach – świetnie mówi po polsku.
Przy pierwszym spotkaniu opowiedziała mi o tym, skąd u niej polskie nazwisko i znajomość naszego języka. Jak się okazało, wszystko to jest zasługą Polskich Kolei Państwowych, których pracownik wystawił kiedyś, dawno temu, dwie miejscówki na to samo miejsce w pociągu. Jedna z nich przypadła zwiedzającej właśnie Polskę węgierskiej dziewczynie, a druga polskiemu chłopakowi. Pani Ibolya dziś wspomina: „Cóż było robić. Ja się nie pchałam, on – dżentelmen – też nie siadał, więc całą podróż przestaliśmy w korytarzu. I tak się poznaliśmy, dzięki polskim kolejom poznałam przyszłego męża”. Opisuję tę historię, bo to jedyny chyba przypadek, gdy ktoś ceni usługi naszego rodzimego przewoźnika.
Wędrując zaułkami pośród kolorowych kamieniczek, rozmawiamy o trudnościach językowych, na które napotykają obcokrajowcy w nauce węgierskiego. Dochodzimy do Dobó Tér, czyli głównego placu miasta. Rozpościera się stąd piękny widok na górujące nad miastem pozostałości zamku. Uwagę przykuwa duży, naturalnie barokowy kościół. Moja przewodniczka opowiada: „To kościół Minorytów, nazywany polskim, ponieważ w czasie wojny przychodzili tu przebywający w Egerze polscy żołnierze. Zawsze w niedzielę po mszy świętej w podzięce za gościnę Polacy śpiewali nasz hymn, oczywiście po węgiersku. Tłumacząc na język polski, rozpoczyna się on słowami: »Pobłogosław, Boże, Węgry z wielką obfitością…«. Żołnierze, nie znając węgierskiej wymowy, przeinaczali jedną sylabę i stojąc na baczność, nieświadomi, na całe gardło śpiewali: »Pobłogosław, Boże, Węgry z wielką dupą…«. Pamiętam, że w czasie wojny dla nas, dzieci, była to największa rozrywka – przyjść w niedzielę do kościoła i posłuchać, czego życzą nam Polacy”.
Trudności językowych ciąg dalszy
Warto zatrzymać się na chwilę na placu. Idealnym ku temu miejscem jest kawiarnia przy hotelu Senator lub położna naprzeciw winiarnia ze sklepem. To świetne miejsce do poznawania tutejszych win. Na półkach można znaleźć butelki od wszystkich liczących się producentów regionu. Trzeba się porozglądać, ale niekoniecznie kupować ze względu na dość wysokie ceny. Proponuję zatem posmakować jedną lub dwie lampki bikavéra i można ruszać dalej brukowaną uliczką w stronę zamku.
Egerska twierdza, a raczej to, co z niej pozostało, jest idealnym miejscem na spacer. Wydawać by się mogło, że poza wspaniałym widokiem na miasto niewiele jest tu do zobaczenia. Ja też tak myślałem aż do dnia, kiedy mając nieco więcej czasu, zaglądnąłem do zamkowej galerii obrazów. Okazała się ona kolekcją bardzo dobrych przykładów europejskiego malarstwa, nie muszę dodawać, że głównie barokowego. Oczywiście bilet wstępu na zamek nie obejmował zwiedzania muzeum. Popędziłem zatem do stóp wzgórza, by dokupić właściwy bilet. I właśnie wtedy wybiła godzina 15.30, kiedy zamykane są kasy muzealne. Nie tracąc nadziei, gnałem z powrotem do góry z mocnym postanowieniem zwiedzenia galerii za wszelką cenę. Przy wejściu zaczęły się negocjacje. Ja z żoną kontra dwie panie broniące wstępu do zamku niczym egerskie kobiety walczące z Turkami. Jak tu wytłumaczyć komuś, kto mówi jedynie w ojczystym języku Franciszka Liszta, że przyjechaliśmy specjalnie z Polski, by zobaczyć to miejsce, i jutro rano wracamy, a tak bardzo chcemy podziwiać obrazy włoskich i francuskich mistrzów.
Im bardziej my tłumaczyliśmy, tym bardziej egerskie kobiety nas nie rozumiały. Im bardziej nas nie rozumiały, tym szybciej upływały minuty i zbliżał się czas zamknięcia galerii. Och, gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a węgierskiego bym nie znał, byłbym jako nić brzęcząca albo cymbał brzmiący! W końcu nas wpuściły. Bez biletów. Jednak jesteśmy „bratanki”.
Zwiedzanie męczy
To, że zwiedzanie nawet tak uroczego miasteczka może zmęczyć, jest oczywiste, szczególnie po wyczerpujących biegach do kasy i z powrotem. Nic nie szkodzi, u stóp zamku tuż przy bramie napotykamy najlepszą, według mnie, restaurację w mieście. Imola znana jest z wyśmienitej kuchni łączącej tradycyjne węgierskie smaki z wykwintnością i elegancją kuchni francuskiej. Dodatkowym jej atutem jest ogromny wybór win w bardzo przystępnych cenach. Podają tu świetną kaczkę i polędwiczki z mangalicy, czyli węgierskiej odmiany świń. Po deserze i filiżance lokalnego espresso człowiek marzy jedynie o tym, by leżeć i nic nie robić, zbierając siły na wieczór. Świetnym miejscem na odpoczynek i regenerację są kąpieliska termalne położone w rozległym parku, jakieś dziesięć minut spacerem od starówki.
Pierwsze termy w Egerze wybudowali jeszcze Turcy. Zachowane z tamtych czasów baseny nie są obecnie dostępne. Można jednak skorzystać z kilku współczesnych kąpielisk z wodą o temperaturze sięgającej ponad 40º. I tak w atmosferze błogiego odpoczynku mija nam popołudnie oraz zbliża się wieczór, czyli czas na spacer do Doliny Pięknej Pani.
Szépasszony Völgy
Ta położona nieopodal miasta niewielka dolina, spokojna i cicha w ciągu dnia, ożywa wieczorem. Jej nazwa pochodzi od pogańskiej bogini urodzaju, którą czcili tutejsi winiarze, prosząc o udane zbiory. W zboczach doliny, w miękkiej tufowej skale wydrążone są dziesiątki piwnic, w których od wieków przechowuje się wino.
W czasach realnego socjalizmu, kiedy to jakość węgierskich win była co najmniej dyskusyjna, miejsce to zostało zamienione na pseudofolklorystyczną atrakcję dla spragnionych wina zagranicznych turystów. Dziś dolina odzyskuje powoli swój prawdziwie winiarski charakter. Coraz więcej tu dobrych, a nadal dość tanich win. Można więc zaryzykować małą degustację. Warto też zatrzymać się na kolację w którejś z tutejszych karczm zwanych z węgierska csárdami. Wystrojem przypominają nasze restauracje regionalne prowadzone przez PSS „Społem”. Na ścianach kilimki i reprodukcje z jeleniem na rykowisku oraz talerze z tutejszego Włocławka. Jednak nie ma się co przejmować dekoracją, najważniejsze jest przecież jedzenie, a to jest tutaj bardzo dobre. Po ciężkim dniu warto pokrzepić się węgierską zupą rybną lub fasolową, koniecznie trzeba zjeść pörkölt z galuszkami, a na deser naleśniki á la Gundel z orzechowym nadzieniem i sosem czekoladowym.
Ciekawe jest również to, że Dolina Pięknej Pani nie jest tylko atrakcją dla turystów, to również popularne miejsce spotkań mieszkańców Egeru – przede wszystkim studentów i młodzieży. W lecie zbierają się oni przy małych ogniskach, nad którymi w kociołkach gotują bográcsgulyás obficie popijany winem, którego jest tu pod dostatkiem. Nikogo nie dziwi widok młodego człowieka pijącego z butelki po coca-coli tegoroczne hárslevelű.
Wina jest dużo, więc wraz z upływem czasu w dolinie robi się coraz gwarniej. Wszędzie pełno ludzi, ale nikt nie jest agresywny, nikt się nie awanturuje – wszyscy są szczęśliwi i uśmiechnięci, choć czasem już nieco nieobecni duchem. Miejsce to koniecznie powinno się odwiedzić, ale na prawdziwe wino trzeba pojechać nieco dalej. Część producentów, takich jak Tibor Gál czy Béla Vincze, ma swoje winiarnie w samym Egerze lub na jego obrzeżach, jednak większość winiarzy ulokowało się w wioskach otaczających miasto. Warto więc wybrać się do Noszvaj, gdzie swoje piwnice ma Vilmos Thummerer, czy do Egerszalók, gdzie koniecznie trzeba odwiedzić winiarnię St. Andrea.